Od trzech tygodni borykam się z choróbskiem, które uczepiło się mnie jak rzep psiego ogona i na moje nieszczęście nie chce mnie opuścić. Moja dyspozycja jest na bardzo niskim poziomie dlatego musicie mi wybaczyć być może nie do końca logiczny tekst.
Dziś część druga traktująca o kolorowych kosmetykach do ust, które są jak do tej pory w dalszym ciągu niedocenionymi przeze mnie. Zaczynam się jednak coraz bardziej przekonywać i coraz częsciej używać tych, które rzeczywiście mi się sprawdziły i nie wyrządzają aż tak dużej krzywdy w moim odczuwaniu i komforcie.
GOLDEN ROSE VELVET MATTE LIPSTICK to "matowa pomadka do ust tworząca aksamitne wykończenie. Wysoka zawartość pigmentów oraz długotrwała formuła sprawia, że pomadka
długo utrzymuje się na ustach. Idealnie się rozprowadza, a dzięki
zawartości składników nawilżających oraz wit. E dodatkowo odżywia i
nawilża usta."
Jeżeli chodzi o pomadki, błyszczyki i farbki do ust zawsze, ale to zawsze sugeruję się opiniami blogerek. wyłapuje to co mnie interesuje i chyba dzięki temu trafiam w samo sedno. Tym razem również tak było. Do stoiska Golden Rose podeszłam pewna swojego wyboru, spędzając dłuższą chwilę jedynie na wyborze koloru.
Nie ma co gadać, Velvet Matte trafiła w mój gust już od pierwszego użycia.
Po pierwsze, pozytywne zaskoczenie wywołała we mnie konsystencja lub jak kto woli aplikacja. Pomimo swojej matowości, pomadka nie jest "tępa". Nakłada się całkiem gładko i łatwo. Nie wysusza również ust, co mogłoby kojarzyć się z tego typu produktami. Nie czuję również typowego uczucia "ściągnięcia", usta przez długi czas utrzymują naturalny stopień nawilżenia co daje dość duży komfort, szczególnie w moim przypadku - osoby, która nie koniecznie lubi czuć, że ma coś na ustach.
Pigmentacji Velvet Matt nie mam nic do zarzucenia, kolory są mocno napigmentowane, dodatkowo całkiem długo utrzymują się na ustach. Po dłuższym czasie noszenia usta stają się nieco bardziej suche, lecz mi to nie przeszkadza, raczej jestem do tego przyzwyczajona w wersji naturalnej...
W kwestii kolorów, jako pierwszy zakupiłam numer 14. Nie do końca byłam do niego przekonana, ale jakoś tak patrzył na mnie swoimi niewidzialnymi oczkami. I wiecie co...trafiłam w samo sedno. Idealny kolor przygaszonej śliwki, być może z mała domieszką maliny. No cudo. Jest bardzo neutralna, pasuje zarówno do mocniejszych makijaży jak i tych bardziej naturalnych.
Dwa następne to 03 i 26 - hmm, tutaj mam mały problem, z tymi kolorami kompetnie nie trafiłam. Moja skóra szczególnie w świetle dziennym przy tych kolorach robi się mega blada, i jakoś tak mam wrażenie, że wyglądam jakbym dopiero zaczynała przygodę z makijażem. Zdecydowanie za jasne i słabo naturalne, chociaż miały pełnić właśnie taką funkcję. O ile 03 da się jeszcze przeżyć, bo można całkiem nieźle wystopniować kolor, o tyle z 26 kompletnie nie da się nic zrobić. Dla mnie to taka typowa pomarańczowa apricota dla starszej pani - zupełnie inna na ustach niż w opakowaniu. Nie poddam się oczywiście tak szybko, będę kombinowała- może z pędzelkiem, choć to dla mnie kolejny stopień wtajemniczenia w kwestii makijażu ust.
Sumując- bardzo fajne pomadki w całkiem niskiej cenie, bo jedynie 10,90. Chyba mówiłam Wam, że uwielbiam maty w każdej postaci. Nie tylko na powiekach, ale też na ustach, właśnie uświadomiłam to sobie dzięki Golden Rose. Cóż, czeka mnie dalsze poszukiwanie idealnych kolorów dla mnie, mam nadzieję, że uda mi się wkrótce osiągną perfekcję i pomadka będzie towarzyszyła przy każdej okazji zajmując specjalne miejsce w mojej torebce...
Czekam na Wasze komentarze, czy podobnie jak ja uwiebiacie Velvet Matte, i czy miałyście podobne felerne doświadczenia z numerkiem "26".
Pozdrawiam,
Monika :)